Historia brazylijskiego Kaisera
O wyrobienie sobie dobrej marki w futbolu łatwo jak w żadnej innej dyscyplinie sportu. Gdy ktoś kompletnie nie potrafiący grać w baseball, albo w krykieta stanie obok profesjonalistów w czasie meczu, pozna go nawet kompletny laik i to w kilka sekund. Mało tego! Niektóre dyscypliny wymagają przecież małpiej zręczności, specyficznych umiejętności, czy też niesłychanego sprytu. Piłka nożna niekoniecznie. Jak w żadnej innej dyscyplinie sportu, tutaj można przez długi czas grać “na alibi”. Stać w miejscu i czekać na piłki. Marnować doskonałe sytuacje seryjnie, ale “biegać, walczyć i się starać”, żeby być docenionym. Wcale nie trzeba być wielkim graczem, żeby zarabiać przyzwoite pieniądze i grać na wysokim poziomie ligowym. Co jednak, jeśli ktoś bardzo chce być piłkarzem, ale niekoniecznie umie grać w piłkę?
Czy myśleliście kiedyś o tym, żeby być gwiazdą rocka, ale nie potraficie grać na żadnym instrumencie?
No właśnie – bohater tego tekstu – Carlos Henrique Raposo, bardzo chciał być napastnikiem. Może inaczej – bardzo chciał żyć jak piłkarz. Warto zaznaczyć na wstępie, że jego historia nie jest walką z samym sobą, kontuzjami, przeciwnościami losu, czy też jak Ronaldihno Gaucho – z psami chcącymi porwać jego jedyną szmacianą piłkę.
Młody Carlos pochodził z biednej rodziny, więc jak przystało na typowego brazylijskiego chłopca o którym wspomniałem we wstępie – piłka nożna miała być jego przepustką do pieniędzy. Wstąpił więc do szkółki piłkarskiej Botafogo i rozpoczął tym samym szkolenie na pierwszym szczeblu w karierze piłkarza. Szybko zmienił otoczenie na Flamego a tam został dostrzeżony przez skauta z Meksyku. W meksykańskiej Puebli a potem w USA – w El Paso nie rozegrał jednak ani jednego meczu. Przejście z wieku juniora w dorosłą piłkę przerosło młodego piłkarza. Z wiekiem jego talent odrobinę przygasł, nie przygasła natomiast chęć imprezowania i prowadzenia typowego dla brazylijskiego piłkarza stylu życia – kobiety, imprezy, alkohol i przyjaciele.
Kluczowe w dalszej “karierze” Carlosa okazały się właśnie przyjaźnie i znajomości z wielkimi tego sportu – Romario, Renato i Edmundo. Ich znajomość i “podczepianie się” pod transfery zapewniały obrotnemu Brazylijczykowi pracę. To ich protekcja w końcu zapewniła mu transfer do drugiej ligi francuskiej – do Gazelec Ajaccio, po chwilowym zaczepieniu się w Bangu Atletic Club. Ostatni przed wyjazdem epizod w Brazylii ważny jest w sumie ze względu na długo oczekiwany debiut w zespole (w meczu sparingowym). Nie udało się jednak strzelić gola, ale wyjazd do Europy był już zaklepany.
Warto wspomnieć w jaki sposób Carlos Henrique ukrywał swoje “doskonałe” przygotowanie do gry. Podpisywał kontrakt próbny, z reguły na trzy miesiące a potem podczas treningów prosił o kilka tygodni, żeby dojść do formy – biegał i ćwiczył indywidualnie. Jeśli już dochodziło do treningu z piłką – po pierwszym kontakcie padał na murawę wijąc się z bólu. Było to oczywiście w czasach, gdy wykrycie symulantów było niezwykle trudne, a im biedniejszy klub, tym trudniejsze. Carlos spełniał jednak też inną funkcję – możliwe że ważniejszą od jego faktycznej “gry” – zajmował się organizowaniem życia sławniejszego od siebie kolegi, gwiazdy drużyny. Dowoził na treningi, budził rano, robił zakupy i załatwiał sprawy. Pomagał się zaaklimatyzować w zespole i był “dobrym duchem”. W zamian za to, przy transferze był brany w pakiecie i dostawał trzymiesięczny kontrakt w nowym klubie. Podczepiał się tak do wielu transferów.
Podczas trwania kontraktu w Bangu został posadzony na ławce rezerwowych – widząc zdecydowanie trenera, żeby wreszcie go wpuścić Carlosa zlał zimny pot. Za chwilę wszyscy mieli odkryć jak beznadziejny rzeczywiście jest. Spowodował więc bójkę z jednym z kibiców. Obejrzał czerwoną kartkę i oczywiście nie zagrał w meczu. Klub zamiast go wywalić na zbity pysk przedłużył mu kontrakt! Prezesowi klubu Carlos powiedział, że stanął w jego obronie, bo jeden z kibiców go obrażał. Powiedział :”miałem kiedyś ojca, ale odszedł gdy byłem małym chłopcem. Na szczęście Bóg dał mi nowego ojca – prezesa De Adrade. Nie pozwolę nikomu obrażać mojego ojca“. Miarka się przebrała być może później, gdy podczas jednego z treningów ktoś odkrył, że “Kaiser” rozmawia przez telefon-zabawkę w sobie tylko znanym języku, który miał imitować angielski. Ta rozmowa przez telefon miała wytworzyć dookoła zawodnika atmosferę wielkiego futbolu – telefon komórkowy to była rzadkość zarezerwowana dla naprawdę bogatych i wpływowych ludzi.
Gdy przyjechał do siedziby swojego następnego pracodawcy, na Korsykę zszokowany zastał kibiców na trybunach podczas sesji treningowej. Każdy chciał na własne oczy zobaczyć nowego Brazylijczyka w zespole. Oczywiście Kaiser nie mógł do tego dopuścić. Zastosował taki fortel, że każdy kibic na trybunie był zadowolony – zebrał wszystkie piłki z boiska i zaczął wykopywać je prosto w ręce rozentuzjazmowanego tłumu. Oczywiście nie zostawił żadnej piłki do gry, więc pozostał jedynie trening tradycyjny, bez piłek – to Carlosowi pasowało.
We Francji nie rozegrał oczywiście ani jednego pełnego meczu oficjalnego, pod tym względem najlepszy w jego karierze był okres gry dla Fluminense, zaraz po powrocie do ojczyzny. 15 spotkań, w większości końcówki meczu i sparingi, ale i tu bez goli. Następnie epizod w Vasco da Gama i wyjazd do Argentyny. Kaiser do dzisiaj twierdzi, że był w szerokiej kadrze Independiente na Puchar Interkontynentalny, czemu oczywiście sam klub zaprzecza. Kolejna cegiełka do pięknej opowieści.
Carlos Kaiser podczas swojej kariery “zapracował” na wspaniałe CV. Człowiek, który miałby problem z załapaniem się do składu Pogoni Antoniego Ptaka zwiedził różne kluby w wielu krajach, w tym ścisłą czołówkę Brazylii. Jego kariera i sposób w jaki ją prowadził mówi wiele o czasach przed internetem, gdzie wiele znaczyło słowo ludzi znanych i szanowanych. Jeden telefon od Romario otwierał wszystkie drzwi i ludzie tacy jak Carlos wykorzystywali swoje podarowane w ten sposób pięć minut. Może było drugie dno i “Cesarz” zajmował się dostarczaniem piłkarzom prochów i prostytutek? Na to nie ma dowodów, bo i byłe gwiazdy nie mają ochoty o tym opowiadać. Do dzisiaj przetrwała jedynie romantyczna wersja jego legendy. Przez dwie dekady Kaiser zasłużył na pseudonim “Forrest Gump brazylijskiego futbolu”. Człowiek, który własnymi rękoma zbudował swój mit. Napastnik, który w ciągu całego swojego futbolowego życia nie strzelił gola poza gierką treningową. Jego historia wiele też mówi o Brazylii – kraju, który kocha piłkarzy i który uwielbia związane z nimi legendy, nawet jeśli nie ma w nich prawdy.
Radosław Stroiwąs